O sytuacji sceny amigowej pisano już wielokrotnie, a autorom tych opracowań
wytłumaczono, że nic na temat sceny wiedzą. Z kolei dziewczyna najpewniej
w ogóle nie wie, co to jest scena. W kategorii ludzi nie znających się na rzeczy
mieszczę się więc bez problemów.
Scena to subkultura ludzi ogarniętych pasją
tworzenia na komputerze, w naszym przypadku na Amidze. Ludzie zafascynowani
mikrokomputerami po wyrośnięciu z gier spróbowali
stworzyć własny obrazek, muzykę czy program. Zorganizowani w grupki,
zależnie od posiadanego sprzętu (Atari, Commodore itp.), zabrali się za
tworzenie własnych produkcji. Takoż stało się po wejściu na rynek Amigi.
Łopatologicznie: koder, grafik i muzyk oraz swego czasu swapper spotykali
się, by coś wspólnymi siłami stworzyć. Gdy kilka takich grupek lub
poszczególnych twórców już rozsławiło się wśród amigowców, zachciało im się
w miarę obiektywnej oceny swoich prac w odniesieniu do innych. Komuś
przyszło do głowy zorganizować party. Wszyscy się radośnie poznali,
popili, powymieniali programy i rozjechali do domów. I oczywiście
postanowili spotkać się jeszcze raz. Właśnie tak to widzę.
PIERWSZY GWÓŹDŹ DO TRUMNY
Po jakimś czasie scena już nie była skupiskiem ludzi chcących coś tworzyć,
lecz grupą tych, którzy coś stworzyli i poczuli się docenieni. Reszta
została ochrzczona lamerami. Nikomu nie przeszkadzało, że dla jednych było
się scenowcem, a dla innych lamerem. Każdy chce
się poczuć trochę lepszy, zwłaszcza gdy motywują go ci, którym spodobało się
jego dzieło. Wszystko dobrze, Amiga jest
lepsza od peceta w wielu kwestiach, ale czy to powód, żeby drzeć
mordę na ludzi, którym się "jeszcze coś chce"?
Dzisiejsza scena nie dzieli się wyłącznie na grupy, które
korzystają z każdej okazji by zaznaczyć swoją przyjaźń lub wzajemną
niechęć, ale i na pecetowców-amigowców, ośmiobitowców i resztę,
przyjaciół naszych wrogów oraz wrogów naszych przyjaciół. Co
sprawia, że dema pecetowe mają być gorsze czy lepsze niż amigowe?
GWÓŹDŹ DRUGI
Party stało się miejscem już nie tyle spotkań pod hasłem
konkurencji, lecz świetną metodą na rozsławienie się jako "ktoś, komu się
jeszcze chce" (bo przecież od początku niemalże scena upadała z powodu
ludzi, którzy położyli laskę na sprawie) oraz, niestety, na zarobienie
paru groszy. Nic w tym zdrożnego, jeśli autorzy najlepszych
prac wrócą z party usatysfakcjonowani nagrodami, a reszta zadowolona ze
spędzonego na party czasu. Wszystko dobrze, jeśli nikt po wydaniu 15-50
złotych na wejściówkę nie poczuje się oszukany. Argumenty niektórych
organizatorów, że na scenie nie jest się dla pieniędzy, upadają
właśnie wobec faktu wysokich opłat za wstęp na imprezę. Może nie byłoby
takich ogromnych strat i mizernych nagród, gdyby faktycznie tylko prasa i
kobiety wchodziły za darmo, a nie wszyscy ci, którzy wiedzieli, wokół kogo
się zakręcić, by wślizgnąć się na krzywy ryj?
GWÓŹDŹ TRZECI, KTÓRY WCALE NIE MUSI BYĆ GWOŹDZIEM
Scena się rozlatuje, tak? Masa ludzi, którzy byli przy jej narodzinach,
robi już zupełnie coś innego, np. zakłada rodziny, pracuje tu i ówdzie,
pracuje na innym komputerze, traci zaangażowanie itp. O dziwo,
wciąż przychodzą nowi. I z miejsca są lamerami, bo jest jeszcze kilku
starych pierdzieli, którzy - nie wiedzieć skąd - maja jeszcze siłę marudzić, bo
ruszyć dupy im się już nie chce. Na zniechęcanie dzięcieliny, którą sami
nie tak dawno byli, zawsze znajdą energię. Gdyby było naprawdę tak, jak ci
"starzy" mówią - brałoby się młodego, sprawdzało co umie, ile może wypić
i jak wiele zrobić, a następnie pchało go dalej albo zostawiało samopas. Ale
nie, lepiej takiego gnojka wyśmiać, zniechęcić, pokazać mu, że scena tak
naprawdę nie jest dla niego. W ten sposób niewątpliwie niedługo skończy
się i narybek, i starzy (życie jednak goni), i scena.
GWÓŹDŹ NAJBARDZIEJ WYPROWADZAJĄCY MNIE Z RÓWNOWAGI
Wróćmy na chwilę do produkcji. Pamiętacie stare grafiki? Te takie
naprawdę autorskie? Na przykład Animala, który sam wymyślał obrazek,
szkicował, skanował, obrabiał na wszystkich programach graficznych po
kolei. Nic złego w skanowaniu, jeśli skanuje się własny obrazek. Na
ostatnich parties, na których byłam, wystawione grafiki były w większości
ordynarnymi skanami lub przeróbkami cudzych dzieł.
Co zrobić np. ze słynnym Lazurem, który bezwstydnie skanował pocztówki
lub komiksy i wystawiał je jako swoje grafiki? Co zrobić z Visualem, który
pożyczał fragmenty cudzych prac? O ile dobrze pamiętam, Visual jako Bonifacy
umiał jeszcze sam coś wymyślić, narysować i obrobić, nie narażając się na
oskarżenia o plagiat. Niestety, czas minął, trzeba się upodobnić do
reszty. Świetnie, grafiki są jeszcze bardziej kolorowe, w jeszcze wyższych
rozdzielczościach, ale są nudne, wtórne i jednakowe. Czy właśnie o to
chodziło?
Przypomina mi to anegdotę o gościu, który zadzwonił do radia i
naklął na antenie. Przytomny spiker skomentował to słowami: "ach, chcemy
być sławni?". Gość został ośmieszony i musiał się rozłączyć. Ale na scenie
nie ma tradycji ani aparatu sprzeciwiania się plagiatom, skoro wszyscy chętnie
łykają takie kluchy. Wstyd.
W TRUMNIE
Nie mam żadnych recept na uleczenie polskiej sceny amigowej. Miło
wspominam swoją przygodę. Do dziś mam kumpli których poznałam dzięki
Amidze. Ale już nie zależy mi na jeździe na tym samym wózku. Nie sądzę, żeby
coś się miało zmienić na samej scenie. Mam w domu Amigę, będę jej używać
aż mi się nie zepsuje, będę na niej rysować, słuchać muzyki, oglądać stare
dema, grać i pisać głodne kawałki. Jak dotrze do mnie jakaś nowa produkcja
(nie jest to takie trudne, kiedy się mieszka za ścianą obok Voyagera), to
obejrzę. Jeśli pojadę na party, to niestety - wystawiać się nie mam
zamiaru.
Moje biedne, czarno-białe grafiki nie mają szans z wielomegabajtowymi
skanami opatrzonymi w banalne tła, stworzone prostym efektem Photoshopa. A jak
będę miała ochotę na dobrą zabawę przy Amidze, to zaproszę kumpli, którzy
przywiozą swoje twarde dyski i dużo piwa. Każdy z nas ma w domu Amigę, w
pracy peceta albo maka i prawie żaden z nas nie będzie przekonywał reszty o
przewadze tego czy tamtego komputera, najwyżej pokłócimy się o programy.
Zapewniam, że tak jest znacznie ciekawiej, taniej i zabawniej niż na party.
Z ZAŚWIATÓW
Co teraz robię w życiu? Tłumaczę instrukcje do sprzętu pecetowego
i składam gazetę na maku. To nie jest tak, że scena nic mi nie dała. Mam
dzięki niej kumpli w całym kraju. Wierzę w to, że zajmowanie się czymś z
pozoru niepraktycznym może po jakimś czasie przynieść niespodziewane
korzyści. Ale tej sceny, którą pamiętam, już nie ma. I może tak powinno
zostać. Może już ciszej nad tą trumną.
Kaja Mikoszewska
Do góry