Czasem rozmawiając ze starszym scenowcem nieopatrznie pochwalę jakąś młodą
scenową twarz. Wiesz - mówię - ten X jest naprawdę dobry! Mój
rozmówca zmienia się w jednej chwili. Członki zaczynają mu drżeć, z ust i
nosa wycieka lśniąca, oleista ciecz, zaś oczy tak mocno wychodzą na
wierzch, że aż się boję, żeby mu nie wypadły.
Tym co odróżnia scenę od prawdziwego życia jest fakt, że nikt
scenowcom za robotę nie płaci. Według niektórych osób jest to największa
wada sceny, wedle innych - największa zaleta. Dlaczego wada, wszyscy wiemy.
Ale gdyby nawet scenowcy dostawali pieniądze za swoje prace, wielu z nich
by umarło z głodu.
W prawdziwym życiu twórca albo podoba się odbiorcom którzy kupują jego
sztukę, albo nie i wtedy nie pozostaje mu nic innego jak zająć się
czymś innym. Najlepiej czymś lekkim, łatwym i przyjemnym, a przy tym
dobrze płatnym. Może się nająć jako ochotnik do sprzątania
odpadów radioaktywnych lub zostać królikiem doświadczalnym.
Na scenie jest inaczej. Scenowy artysta rzadko kiedy wie jak jest
odbierana jego praca. Jasne, są tzw. chartsy, ale czy mają sens, skoro i tak
każdy zawsze będzie głosować na swoich kumpli? Zresztą niepokojące pytanie
o obiektywność chartów zajmowało scenowców już w czasach starożytnych,
wystarczy się uważnie wczytać w artykuły takich tuzów jak Platon czy
Cyceron, więc naprawdę nie ma sensu po raz tysięczny się nad nim
zastanawiać.
Jeśli scenowiec nie jeździ na parties i nie ma wielu kontaktów, to nie
pozna reakcji sceny na jego grafikę czy moduł. W czasach pracy nad "Silesią" sam
byłem w podobnej sytuacji, dlatego z wielkim apetytem przystąpiłem pewnego
dnia do lektury recenzji wszystkich numerów "Sila", pomieszczonej w jakimś
zinie. Tym bardziej, że w trzech numerach była moja muzyka.
Autor tekstu miał dla mnie niespodziankę już na dzień dobry. Kiedy
dotarł do muzyki w pierwszym numerze, napisał że niestety nie może jej
zrecenzować, bo padł mu dysk akurat na module. Nic to, pomyślałem i czytałem
dalej. Trudno w to uwierzyć, ale gdy przyszła kolej na następny numer z moją
muzyką, sytuacja się powtórzyła. Widać niezbyt dobre musiały być te moje moduły,
skoro nie mogły ich ścierpieć same dyskietki. Aż się bałem czytać dalej. Na
szczęście mój ostatni silesjowy moduł dotarł do recenzenta w stanie
nienaruszonym. "Jest raczej przeciętny" - napisał. Zacząłem się wtedy szczerze
śmiać sam z siebie. To ja tu, naiwniak, czekam na jakiś komentarz, jakąś
konstruktywną krytykę, a muszę się zadowolić jednym zdaniem. I taki ma być
mój przeciętny słuchacz?
Od razu mi się przypomniał esej Tadeusza Konwickiego o jego korespondencji.
Pewnego dnia dostał aż cztery listy. Wyjmując je ze skrzynki był przekonany,
że oto trzyma w rękach głos swoich czyteleników i czym prędzej zaczął je
otwierać. Nadawca pierwszego domagał się jakiegoś głupiego artykułu, którego
oczywiście Konwicki nie miał najmniejszej ochoty pisać. Drugi pochodził od
starej baby, która chciała, by pisarz załatwił za nią jakąś sprawę w
urzędzie. Zaś w trzecim grono dewotek domagało się, by literat przybył
jutro na wspólne modły. Tego było dość. Czwarty list wyrzucił do kosza,
nawet go nie otwierając.
Czasem rozmawiając ze starszym scenowcem nieopatrznie pochwalę jakąś
młodą scenową twarz. Wiesz - mówię - ten X jest naprawdę dobry!
Mój rozmówca zmienia się w jednej chwili. Członki zaczynają mu drżeć, z ust
i nosa wycieka parująca oleista ciecz, zaś oczy tak mocno wychodzą na
wierzch, że aż się boję, żeby mu nie wypadły. Pomaga dopiero podanie soli
trzeźwiących.
- Co ty powiedziałeś? - bulgocze, kiedy atak minie. - Przecież ten X
to... - w tym miejscu następuje ciąg obelg tak wysublimowanych, że nawet
przechodzący obok dresiarze umykają, pobrzękując bransoletami i elektroniką.
O co chodzi? Otóż zauważyłem, że wielu ludzi zrobi wszystko, co tylko
można sobie wyobrazić - da się sfilmować w trakcie defekacji albo sprzeda
nerkę, ale wszystko to nic, kiedy trzeba kogoś bezinteresownie pochwalić.
To im się po prostu nie mieści w głowach.
Praktycznie jedynym miejscem na scenie gdzie młodzi, zdolni
i niezbyt jeszcze znani scenowcy mogą liczyć na ciepłe słowo jest "Taboo".
I mówię to bez fałszywej skromności. Bo aż mnie cholera bierze, kiedy widzę
utalentowanych ludzi, którzy spotykając się z wyniosłą obojętnością
scenowych mediów tracą motywację i zniechęceni znikają. Doskonale
ich rozumiem. Sam kiedyś byłem początkujący i pamiętam, jak bardzo
pragnąłem uznania. Wszyscy ci którzy scenują kilka lat śmieją się teraz,
bo oni takich problemów nie mają. Po paru latach scenowania
człowiek wyrabia sobie autokrytycyzm, a wtedy zachwyt albo pogarda
publiczności ma na niego niewielki wpływ. Ale większość żółtodziobów chce być
zauważona i myślę, że jeśli są naprawdę dobrzy, mają do tego prawo.
Scena komputerowa jako organizacja niekomercyjna jest więc z definicji
zgromadzeniem megalomanów i maniaków robiących swoje, chociaż nikt
tego nie potrzebuje. Problem w tym, że między nimi też są ludzie naprawdę
uzdolnieni, ale często mniej "hałaśliwi" od swoich kolegów. Uważam, że
nic wam się nie stanie, jak wyślecie takiemu kartkę czy maila z komplementem.
Często to ich jedyny kontakt ze sceną.
Piotr Pacyna
Do góry